Pierwszy Misjonarz Azji z Polskiej Prowincji Duchaczy

 

 

Na Filipinach jestem już ponad rok. Kiedy przyleciałem do tego jakże egzotycznego dla mnie kraju byłem bardzo zdumiony i tym zdumieniem z chęcią się dzieliłem zapisując swoje doświadczenia. Z czasem jednak zacząłem rozumieć samego siebie i odkryłem, że nie potrafię się ciągle zdumiewać. Raczej, rzeczywistość w jakiej się odnalazłem przestała być zaskakująca jak na początku. Najwidoczniej dosyć szybko się zaaklimatyzowałem..

 

 

 

 

 

   

Nie wyklucza to tego, że jeszcze do dziś nie potrafię prawidłowo, jak na standardy tej kultury funkcjonować. Jednak wynika to bardzo z faktu, że mój charakter i sposób bytowania nie mieszczą się w schemacie bytowania tubylców. Nie uważam tego za przeszkodę w realizacji misji. Jako iż dla mnie ten nowy świat jest ciągle nowy, ale już nie tak zaskakujący, łatwiej mi rozumieć kulturę, a to co dobre i pożyteczne, staram się przekładać do mojej kultury. Można powiedzieć także, że skumulowałem swoje chęci bardziej na tym by odkrywać ten nowy świat, zadawać pytania, zadawać więcej pytań, a odpowiedzi gromadzić w pamięci. Dlatego niewiele moich przeżyć spisywałem, niewiele spiszę. Czytelnik może ocenić, że jestem egoistyczny i że powinienem dzielić się bardziej z tymi, których interesuje ten mój nowy świat i co tam u mnie słychać jak żyję co robię... Ale czytelnik niech zrozumie, że rozeznaję swoje powołanie nie jako podróżnik publicysta, ale raczej do Winnicy Pańskiej, jako misjonarz, jako duchacz...

 

Dlatego tyle tytułem wstępu, napisałem to wyjaśnienie aby zachować pewne continuum. Otóż pisałem też świadectwo przed moim wyjazdem na Filipiny i obiecałem coś, do czego nie byłem  do końca wtedy przekonany. Myślę, że bardziej zawiodłem siebie niż innych, gdyż zdjęć nie wysyłałem, a tylko teraz jakieś załączę.

Nie chcę pisać tu sprawozdania na stronę, nie potrafię pisać w stricte ustalonych schematach, tak samo nie potrafię w ustalonych schematach prowadzić misji, bo takich schematów nie ma, bo wszystko zależy od Ducha Świętego. Właśnie dlatego potwierdzam się bardziej w powołaniu duchackim niż potrafiłbym w innym. Czyni mnie to szczęśliwym i daje to uczucie niedoczekania. Mianowicie, już się nie mogę doczekać bycia kapłanem.

Przeraża mnie to również jak dużo pracy przede mną jest, by być choćby w przybliżeniu tak dobrym kapłanem misjonarzem, jak są tu ojcowie duchacze, których życie na misji codziennie obserwuję i współdzielę na miarę moich możliwości i dyspozycyjności. Oczywiście praca na misji to kwestia zaangażowania i pomysłowości jaką każdy z miłości do ubogich potrafi w sobie wykrzesać. Bywają jednak u mnie pewne zmartwienia, a powodem tego jest to, że mało miałem studiów czy kursów, dlatego czasem mimo iż mam chęci, nie do końca potrafię je przełożyć na pracę. Pocieszeniem jest to, że właśnie czas jaki jest mi tu dany, czyli ten staż misyjny, to jeden wielki niezorganizowany kurs, którego owoce z pewnością będą widoczne kiedy jako ksiądz pojadę na swoją pierwszą misję.

Poznaję lepiej siebie , poznaję do czego jestem zdolny i co najbardziej osłabia mi morale. Poznaję co przychodzi mi z łatwością, a z czym mam problemy. Być może postawiłem sobie zbyt duże wymagania. Chciałem się stać misjonarzem zbyt szybko, a przecież do tego, jak do każdej innej profesji, trzeba czasu. Zbyt często się z tego powodu zniechęcałem. Czułem się strasznie ograniczony i często sprowadzany do parteru, kiedy to we wspólnocie pojawiał się nowy ksiądz i już na wstępie jest ode mnie 300 razy bardziej pożyteczny, tylko dlatego że może sprawować sakramenty. Życie tu, dla kleryka jakim jestem, uczy pokory i pracy jako bezużyteczny sługa. Nie zawsze jest to łatwe. I jak wspomniałem, czasem naprawdę demotywuje, a czasem jednak paradoksalnie motywuje na dłuższą metę. Czyli motywuje do tego by kontynuować swoją drogę do święceń kapłańskich.

Nie bardzo się przejmuję dystansem między Filipinami a Polską, słońce i księżyc są te same czy się patrzy z Alei Jana Pawła II czy z Sitio Kabayoan, gdzie obecnie mieszkam (zdj. ). Barangay Sitio Kabayoan, Laray, Talisay City są oddalone od Cebu City jak Osielsko od Bydgoszczy.

 

W grudniu będzie rok. Mam co robić. Dzieciaki z sąsiedztw to moi nauczyciele, koledzy i uczniowie. Wołają na mnie Kuya Kamil. Kuya to jakby starszy brat (albo ogólnie wyraz szacunku w stosunku do starszych mężczyzn) Teraz w październiku przychodzą codziennie modlić się różańcem (zdj.) Chociaż to zdjęcie to nie z października tylko z maja, kiedy przez cały miesiąc codziennie starałem się prowadzić dla nich katechezę. Są wyzwania, w tym przypadku głównie język. Swobodnie potrafię się komunikować w Cebuano, ale co bardziej zawiłe tematy to się jąkam i nie wiem czy mnie rozumieją. Prowadzimy też próby chóru, tu się jąkać nie wypada, ale to akurat w tygodniu bardzo lubię bo całkiem ładne piosenki tu śpiewają na Mszy. W tym miejscu też jest kaplica, ten stół staje się ołtarzem. Mamy Mszę w niedziele rano, wcześnie bo potem z księdzem jedziemy w kilka miejsc w mieście by tam celebrować Dzień Pański. W tygodniu też Msze, to całkiem jest co robić. Wprawdzie służenie na Mszy to  wielki wysiłek nie jest, a raczej wymagane by było przyjemnością, zwłaszcza dla kleryka. Z resztą, aż tak wiele się nie robi, bo to właśnie wierny lud się tu głównie angażuje w liturgii. Dodaje to strasznie motywacji, to jak ludzie wyczekują księdza, jak chcą się z nim zaprzyjaźnić, zrobić sobie zdjęcie, zaprosić na przekąskę, poprosić o wizytówkę by mogli zadzwonić gdyby była potrzeba odprawienia Mszy za zmarłych, błogosławieństwa domu czy biznesu. Zdecydowanie mi to dodaje chęci, chociaż tylko podaję wodę i wino i przekładam kartki w mszale.

Poza taką posługą, jest też dzielenie się swoimi talentami. W moim przypadku to właśnie projektowanie strony internetowej, projektowanie w zakresie zdjęć i takich tam. No i oczywiście sprzątanie, pranie gotowanie i inne obowiązki we wspólnocie domowej.

Jest gorąco, długie spodnie zakładam jak idę na Mszę albo w gości. Gorąco i deszczowo na zmianę. Oczywiście idzie się przyzwyczaić.

Idzie się także przyzwyczaić do sposobu w jaki patrzą na mnie tutejsi. Innym idzie to łatwiej, mi to jeszcze do teraz sprawia kłopot. Nie lubię być w środku uwagi, a tutaj muszę się z tym liczyć czegokolwiek bym nie robił i gdziekolwiek bym był. Już wyjaśniam. Otóż Filipińczycy, można wręcz powiedzieć, że adorują Stany Zjednoczone (USA). I tak właśnie już na starcie kiedy widzą białego człowieka nazywają go 'Amerykanin'. Ja dodatkowo okazuje się, posiadam kilka cech, które tutejsi bardzo lubią, a nawet zazdroszczą. Mam niebieskie oczy, duży nos, jestem wysoki no i biały. To może się wydać śmieszne, że właśnie takich rzeczy zazdroszczą, ale to naprawdę da się odczuć.. Filipińczycy mają troszkę ciemniejszą karnacje, są raczej niskiego wzrostu, nosy mają małe, oczy głównie czarne.

Dlatego zdecydowanie wyróżniam się z tłumu. Kiedy gdzieś idę często widzę jak ludzie na mnie spoglądają, czy nawet pokazują palcem. Co niektórzy weselsi zawołają ?Hey my friend, Hey amigo! ?

(Cześć przyjacielu!) a inni zakrzykną ? Hey Joe! ?. Mnie osobiście bardzo to irytowało na początku.  Ale idzie się przyzwyczaić. 

Jest też śmiesznie dla mnie, ponieważ moje imie Kamil to u nich się kojarzy raczej właśnie z Camille ( co by się tłumaczyło na Kamila - imię żeńskie). Więc za każdym razem jak się przedstawiam obserwuję ich reakcje.  

Jak wspomniałem, mieszkam na przedmieściach dużego miasta. Środki transportu z jakich głównie korzystam to Jeepneye czy taksówki a na krótsze dystansy to takie rowery czy motocykle z przyczepką.

Właściwie gdybym mógł to bym tylko się przemieszczał za pomocą Jeepney, ponieważ są tanie. Niestety inni myślą tak samo przez to wnętrze jest strasznie napchane pasażerami a mi dodatkowo brakuje miejsca na moje długie nogi. Bądź co bądź, podróżowanie jest bardzo interesujące, zwłaszcza kiedy trzeba się przemieścić na inną wyspę. Wtedy to z reguły promem. No albo samolotem, ale wiadomo to droższe. Ostatnio właśnie zwracam uwagę na wydatki, gdyż w tej naszej wspólnocie mam obowiązek liczenia pieniędzy i płacenia rachunków. No i kupowania jedzenia. Jest to w pewien sposób wyzwanie, które ufam będzie pomocne w przyszłości.

Podsumowując, lubię to co robię i raczej nie mam zbytnio na co narzekać. Są momenty, że tęsknota za domem jest przygnębiająca. Jednak  przestaję się martwić za każdym razem gdy rozmawiam z rodziną i słyszę ich zapewnienia o modlitwie za mnie. Wiem, że jest też wiele innych osób, które pamiętają o mnie w modlitwie i z całego serca dziękuję Bogu za nich. Codziennie w modlitwie wspólnotowej omadlamy właśnie takich ludzi, bez których zdaje się, praca misyjna byłaby jeszcze trudniejsza.

Tymczasem pozdrawiam z dalekiej Azji, pamiętam w modlitwie. God bless!

(Jeśli ktoś chce napisać jakieś, czy zapytać, postaram się odpowiedzieć. Pytania i listy można kierować na adres: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. )

 

Więcej zdjęć tutaj

(zdjęcia mają tytuły więc mniej więcej można zobaczyć o co chodzi, gdyby jeszcze były pytania to odpowiem)